Chiny w czasie rządów Mao Tse-tunga
Okres po upadku cesarstwa Qingów był w Chinach czasem niepokojów, wielkich buntów oraz wojen wewnętrznych między różnymi frakcjami politycznymi, a później i z okupacją japońską. W końcu władzę udało się przejąć komunistom Mao Tse-tunga. Człowiek ten, niezależnie od oceny moralnej jego postępowania, stał się wyznacznikiem dziejów Chin. Przymusowa kolektywizacja rolnictwa, zaowocowała głodem, który pochłonął wiele milionów ofiar. Dodatkowo trwała krwawa walka z przeciwnikami komunizmu oraz wojny zewnętrzne, jak ta w Korei. Wedle szacunków rządy Mao kosztowały życie od 40 do 80 milionów istnień ludzkich. Ile zginęło naprawdę, nie wiadomo. Sam przewodniczący Mao, który pogrążył kraj w chaosie, ale także wyniósł Chiny z kraju postkolonialnego do rzędu potęg militarnych świata, zmarł spokojnie w wieku 83 lat. Nie o nim jednak chciałbym pisać. Sam okres po 1911 roku znamionował się ogromnym cierpieniem ludności Chin. Sam nie byłbym w stanie oddać tego całego ogromu ludzkiego cierpienia, dlatego postanowiłem zasięgnąć do źródła - relacji naocznego świadka Jung Chang, która stworzyła przejmujący opis tamtych czasów - Dzikie łabędzie.
Japońska okupacja Mandżurii:
Nauczyciele mówili, że Manzhuguo (Mandżukao - przyp. Red.) jest rajem na ziemi. Ale nawet dziewczynka w wieku mamy zauważała, że jeśli ten kraj jest rajem, to raczej dla Japończyków. Japońskie dzieci chodziły do osobnych szkół, dobrze wyposażonych i dobrze ogrzanych, w których podłogi błyszczały, a okna były wymyte do połysku. Szkoły dla miejscowych dzieci znajdowały się w zrujnowanych świątyniach i rozwalających się domach, i sponsorowały je prywatne osoby. Nie były ogrzewane. W zimie cała klasa przerywała często lekcje w połowie, żeby pobiegać dookoła budynku, lub wszyscy razem mocno tupali nogami, żeby się rozgrzać.
Rzecz nie tylko w tym, że przeważnie Japończycy byli nauczycielami, ale głównie w tym, że używali japońskich metod, wśród których bicie było na porządku dziennym. Najdrobniejsza pomyłka lub odstępstwo od przyjętych zasad i etykiety, na przykład wtedy, kiedy dziewczynka nie miała włosów przyciętych centymetr poniżej płatka ucha, powodowały razy. Zarówno chłopcy, jak i dziewczynki, byli mocno policzkowani, a chłopcy obrywali po głowach drewnianymi kijami. Innego rodzaju karą było klęczenie godzinami na śniegu.
Kiedy miejscowe dzieci mijały Japończyków na ulicy, miały się kłaniać i robić przejście, nawet jeśli Japończycy byli od nich młodsi. Japońskie dzieci często zatrzymywały miejscowe i wymierzały im, zupełnie bez powodu, razy. Zawsze, kiedy dzieci spotykały swoich nauczycieli, miały się im starannie kłaniać. Mama żartowała mówiąc przyjaciółkom, że japońscy nauczyciele przelatują jak podmuch wiatru przez łąkę - widać tylko pochylające się trawy.
W ogromnych przestrzeniach północnej Mandżurii spalono wsie, a ludność, która przeżyła, została stłoczona w "strategicznych przysiółkach". Ponad pięć milionów ludzi, jedna szósta całej populacji, straciło domy, a dziesiątki tysięcy zmarło. Robotnicy w kopalniach zapracowywali się na śmierć pod dozorem Japończyków, żeby dostarczyć produkty na eksport do Japonii - Mandżuria jest wyjątkowo bogata w surowce naturalne. Wielu ludzi, którzy przez dłuższy czas w ogóle nie mieli dostępu do soli, zapadało na zdrowiu i zupełnie traciło energię życiową.
Pierwszego czerwca 1939 roku rząd ogłosił, że od tej pory ryż jest przeznaczony dla Japończyków i małej grupy współpracujących z nimi. Większość miejscowych jadała ciężko strawne, mielone żołędzie i sorgo. Doktor Xia dał temu mężczyźnie lekarstwo, za które nie wziął pieniędzy i poprosił babcię, żeby mu dała woreczek ryżu kupionego na czarnym rynku.
Niedługo potem doktor Xia dowiedział się, że człowiek ten zmarł w obozie pracy przymusowej. Po wizycie u doktora zjadł ryż, wrócił do pracy i zwymiotował na dziedzińcu kolei. Japoński dozorca zobaczył ryż w jego wymiocinie i człowiek ten został aresztowany jako "przestępca gospodarczy", a potem zesłany do obozu. Był w takim stanie zdrowia, że przeżył tylko kilka dni. Kiedy żona dowiedziała się, co się z nim stało, utopiła się razem z dzieckiem. (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 53).
Represje Japończyków wobec dzieci chińskich:
Istniało niebezpieczeństwo nalotów policji lub członków lokalnych komitetów. Na samym początku okupacji Japończycy wprowadzili system sąsiedzkiej kontroli. Lokalne grube ryby ustanowiono szefami poszczególnych komitetów, które pomagały w pobieraniu podatków i przez okrągłą dobę pełnili wartę, pilnując, czy nie ma gdzieś "bezprawnych elementów". Była to forma zinstytucjonalizowanego gangsterstwa, w którym "ochrona" i donosicielstwo stanowiły szczeble do władzy. Często Japończycy dawali wysokie nagrody za wydawanie ludzi. Policja Manzhuguo stanowiła mniejsze zagrożenie niż zwykli cywile. W rzeczywistości wielu policjantów było nastawionych bardzo antyjapońsko. Jednym z ich głównych zajęć było sprawdzanie zameldowania i często przeszukiwali dom po domu. Ale zawsze poprzedzali swoje przybycie głośnym "Sprawdzanie zameldowania! Sprawdzanie zameldowania!" - więc każdy, kto chciał się ukryć, miał wystarczająco dużo czasu.
Według programu szkolnego dzieci miały śledzić wiadomości dotyczące japońskich zwycięstw na wojnie. Japończycy nie tylko nie wstydzili się swojej brutalności, ale nawet chełpili się nią i widzieli w niej sposób na wszczepienie dzieciom strachu. Filmy pokazywały japońskich żołnierzy rozcinających ludzi na dwoje, lub więźniów, których psy rozszarpują na sztuki. Były tam długie zbliżenia wytrzeszczonych ze strachu oczu ofiar szturmujących żołnierzy. Japończycy pilnowali, żeby jedenastoletnie i dwunastoletnie dziewczynki nie zamykały oczu ani żeby nie pakowały sobie do ust chusteczek, które miały zdławić ich krzyki. Przez wiele lat potem te obrazy z filmów wracały do mojej mamy jako koszmary senne.
W 1942 roku, kiedy armia japońska rozlokowana była wzdłuż Chon, południowo-wschodniej Azji i wybrzeży Pacyfiku, Japończycy odczuwali brak rąk do pracy. Cała klasa mamy była zobowiązana do pracy w fabryce włókienniczej, podobnie jak dzieci japońskie. Każdego dnia miejscowe dziewczynki musiały iść około 6 km; japońskie dzieci wożono ciężarówką. Miejscowe dziewczynki dostawały rzadką papkę ze spleśniałej kukurydzy, w której pływały ugotowane martwe robaki; japońskie dziewczynki dostawały na lunch mięso, jarzyny i owoce.
Japonki dostawały lekką robotę, taką jak mycie okien. Miejscowe dziewczynki obsługiwały skomplikowane maszyny, które wymagały dużej zręczności i były niebezpieczne nawet dla dorosłych. Praca polegała głównie na ponownym łączeniu zerwanych nici tak, żeby nadążyć za maszynami pracującymi na pełnych obrotach. Jeśli natychmiast nie spostrzegły zerwanej nici, albo nie związały jej dostatecznie szybko, były niemiłosiernie bite przez japońskiego dozorcę.
Dziewczynki były przerażone. Połączenie napięcia nerwowego, zimna, głodu i zmęczenia, prowadziło do wielu wypadków. Prawie połowa koleżanek mamy miała obrażenia albo rany. Pewnego dnia mama zobaczyła jak wirujące czółenko wyskoczyło z maszyny i wykuło oko koleżance, która stała obok niej. Przez cała drogę do szpitala japoński nadzorca beształ dziewczynkę za to, że nie była dość ostrożna. (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 58-60).
Sytuacja Japończyków po kapitulacji w 1945 roku. Wejście Rosjan:
Trzynastego sierpnia wszyscy usłyszeli, że Japończycy proszą o pokój. Dwa dni później sąsiad, Chińczyk, który pracował dla rządu, wpadł do ich domu mówiąc, że w radio będzie ważny komunikat. W komunikacie ogłoszono, że cesarz japoński poddał się. Zaraz po tym nadeszła wiadomość, że Puyi abdykował jako cesarz Manzhuguo. Ludzie w stanie najwyższego podniecenia gromadzili się na ulicach. Mama poszła do szkoły zobaczyć, co się tam dzieje. Miejsce wydawało się opustoszałe, tylko z jednego z pomieszczeń buirowych dochodziły jakieś głosy. Podkradła się i zajrzała przez okno - to płakali zebrani tam japońscy nauczyciele.
Prawie nie spała tej nocy i już o świcie była na nogach. Otworzyła drzwi frontowe i zobaczyła na ulicy tłumek ludzi. Na jezdni leżało ciało Japonki i dwójki dzieci. Japoński oficer popełnił harakiri, a jego rodzinę zlinczowano.
Pewnego ranka, kilka dni po kapitulacji, znaleziono Japończyków, sąsiadów rodziny Xia, martwych. Ktoś powiedział, że się otruli. Wszędzie w Jinzhou Japończycy popełniali samobójstwa albo ich linczowano. Japońskie domy rabowano i mama spostrzegła, że jeden z ubogich sąsiadów wszedł w posiadanie wielu cennych rzeczy, które sprzedawał. Dzieci ze szkoły mściły się na japońskich nauczycielach, bijąc ich bez litości. Niektórzy Japończycy zostawali swoje małe dzieci na progach domów miejscowych rodzin w nadziei, że w ten sposób dzieci znajdą ocalenie. Bardzo dużo Japonek zgwałcono, wiele z nich ścinało włosy i próbowało uchodzić za mężczyzn.
Rabunki, gwałty i zabójstwa trwały osiem dni po kapitulacji Japończyków, do momentu, kiedy ludność dowiedziała się, że nadciąga inne wojsko - radziecka Armia Czerwona. Dwudziestego trzeciego sierpnia szef komitetu sąsiedzkiego poprosił mieszkańców, żeby wyszli na dworzec przywitać Rosjan.
Około tysiąca rosyjskich oddziałów stacjonowało w Jnzhou i na początku ludzie byli im wdzięczni za to, że pomogli pozbyć się Japończyków. Ale sami Rosjanie przyczyniali kolejnych problemów. Po kapitulacji Japończyków szkoły były zamknięte i mama brała prywatne lekcje. Pewnego dnia, kiedy wracała z lekcji, zobaczyła zaparkowaną na poboczu ciężarówkę: z boku stali Rosjanie trzymając sztuki materiału. Pod rządami Japończyków tekstylia były ściśle racjonowane. Rosjanie wymieniali je za zegary, zegarki lub bibeloty.
Ale Rosjanie nie tylko zabierali dobra z pobliskiej fabryki - oprócz tego rozmontowywali całe zakłady, włączywszy w to dwie rafinerie oleju z Jinzhou, i przewieźli to statkami do Związku Radzieckiego. Powiedzieli, że są to "reparacje", ale dla miejscowych znaczyło to tylko tyle, że fabryki zostały zdekompletowane i uszkodzone.
Rosyjscy żołnierze wchodzili do domów i zabierali to, na co mieli ochotę - szczególnie zegarki i ubrania. Wiadomości o tym, że gwałcili kobiety, rozprzestrzeniły się po Jinzhou lotem błyskawicy. Wiele kobiet z obawy przed "wyzwolicielami" pochowało się. Wkrótce miasto ogarnął niepokój i gniew. (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 64-66).
Komuniści przejmują władzę w Mandżurii:
Tuż obok leżało kilka trupów. Krzyknęła z przerażenia i wbiegła z powrotem do domu. Mama usłyszała jej krzyk i wyszła zobaczyć, o co chodzi. Na całej ulicy leżały ciała, wiele bez głów, bez rąk, bez innych członków; z niektórych wylewały się wnętrzności. Niektóre były jedną krwawą bryłą. Kawały ciała, ręce, nogi zwisały ze słupów telegraficznych. Otwarte kanały były pełne krwawej wody, ludzkich ciał i gruzu.
Bitwa o Jinzhou była iście herkulesowa. Ostatni atak trwał trzydzieści jden godzin i pod wieloma względami był momentem zwrotnym w wojnie domowej. Zabito dwadzieścia tysięcy żołnierzy Guomindangu, a osiemdziesiąt wzięto do niewoli. Złapano także nie mniej niż osiemnastu generałów, wśród nich naczelnego wodza sił Guomindangu w Jinzhou, generała Fan Hanjie, który próbował uciec przebrany za cywila.
Komuniści nie zabijali nikogo, kto złożył broń i dobrze traktowali jeńców. To przyciągało na ich stronę szeregowych żołnierzy, którzy często pochodzili z biednych wiejskich rodzin.
Nie zaprowadzili też obozów jenieckich. Zatrzymali tylko oficerów średniej i wyższej rangi. Resztę natychmiast rozpuścili. Organizowali dla żołnierzy spotkania "gorzkich żalów", na których zachęcali ich, żeby opowiadali o swoich ciężkich losach i o życiu bezrolnych wieśniaków. Rewolucja, mówili, jest po to, żeby dać ludziom ziemię. Żołnierze mogli wybierać: albo jadą do domów, i wtedy dostawali pieniądze na podróż, albo zostają z komunistami, pomagają im zwyciężyć Guomindang i sami w ten sposób przyczyniają się do tego, żeby nikt nigdy nie odebrał należnej im ziemi. Większość z własnej woli przyłączała się do armii komunistycznej. Niektórzy z powodu toczącej się wojny nie mogli dostać się do swoich domów. Z pradawnej chińskiej wiedzy o prowadzeniu wojen, Mao nauczył się, że najskuteczniejszym sposobem podboju jest podbój ludzkich serc i umysłów. Taktyka wobec schwytanych okazała się bardzo skuteczna. Szczególnie po bitwie o Jinzhou coraz więcej żołnierzy Guomindangu po prostu pozwalało się brać do niewoli. Podczas wojny domowej ponad milion siedemdziesiąt pięć jednostek Guomindangu poddało się i przeszło na stronę komunistów. W ostatnim roku tej wojny straty poniesione przez Guomindang w bitwach wynosiły mniej niż 20% wszystkich strat.
Postawa komunistów wobec jeńców była wynikiem mieszaniny złożonej z politycznej kalkulacji i humanitarnego podejścia do ludzi - i stanowiła jeden z podstawowych czynników ich zwycięstwa. Celem było nie tylko zmiażdżenie wrogiej armii, ale doprowadzenie do jej moralnej dezintegracji. Guomindang został pobity w podobnym stopniu ogniem z dział, jak i własną demoralizacją. Po bitwie pierwszą sprawą było doprowadzenie miasta do porządku, co głównie robili komunistyczni żołnierze. Mieszkańcy miasta chętnie w tym pomagali, chcąc jak najszybciej uprzątnąć zwłoki i rumowiska. Przez całe dni długie konwoje wozów załadowanych ciałami zabitych, i szeregi ludzi wynoszących w koszach na plecach gruz, ciągnęły za miasto. (...)
Najbardziej pilnym problemem była żywność. Nowy rząd bardzo zachęcał wieśniaków, żeby przychodzili do miasta i sprzedawali swoje artykuły. W mieście podniósł ceny o tysiąc procent w stosunku do tych, jakie obowiązywały poza miastem. Ceny sorgo gwałtownie spadły - z miliona guomindangowskich dolarów za funt, do dwóch tysięcy dwustu dolarów za funt. Wkrótce zwykły robotnik mógł kupić cztery funty sorgo za dniówkę. Strach przed głodem zelżał. Komuniści wprowadzili ulgowe ceny na ziarno, sól i węgiel dla najuboższych. Na coś takiego Guomindang nigdy się nie zdobył i ludzie byli pod ogromnym wrażeniem.
Komuniści zdobywali serca mieszkańców miasta także tym, że żołnierze byli bardzo zdyscyplinowani. Nie rabowali i nie gwałcili, ale wielu zadawało sobie widoczny trud, demonstrując wzorowe wprost zachowanie. To był ostry kontrast w stosunku do zachowań oddziałów Guomindangu. (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 97-99).
"Sto kwiatów":
W okresie "stu kwiatów" przez prawie rok kraj cieszył się względną swobodą. Potem, na wiosnę 1957 roku, Partia bardzo zachęcała intelektualistów, aby krytykowali urzędników wszystkich stopni, aż po tych najwyższych. Mama pomyślała, że to początek dalszej liberalizacji. Mao wygłosił na ten temat przemówienie, które stopniowo było przekazywane na niższe szczeble hierarchii urzędniczej. Kiedy doszło na jej poziom była tak poruszona, że nie mogła spać całą noc. Uznała, że Partia zamierza pójść w stronę demokracji i modernizacji, że będzie Partią, która doceni krytykę, a to odrodzi jej siły witalne. Była dumna z tego, że jest komunistką.
Kiedy urzędnikom, takim jak mama, powiedziano o przemówieniu Mao, w którym zachęcał do podejmowania krytyki, to jednak przemilczano pewne jego uwagi, takie jak na przykład ta o "wywabianiu węży z ich legowisk" - po to, by zdemaskować każdego, kto śmiałby przeciwstawiać się jemu czy władzy. Rok wcześniej radziecki przywódca, Chruszczow, wygłosił referat na XX Zjeździe, w którym ujawniał prawdziwe oblicze Stalina. Bardzo to psychicznie nadszarpnęło Mao, który utożsamiał się ze Stalinem. Potem wstrząsnęło nim powstanie na Węgrzech, które, choć krótkotrwałe, było jednak pierwszą wyraźną próbą zrzucenia ustabilizowanego już reżimu komunistycznego. Mao wiedział, że wielu spośród wykształconych ludzi w Chinach ceni umiarkowanie i liberalizację i chciał zapobiec "chińskiemu powstaniu węgierskiemu". Później rzeczywiście powiedział przywódcom węgierskim coś w tym sensie, że zaproszenie do krytyki było pułapką, do której jeszcze podrzucał przynęty, choć koledzy sugerowali, żeby skończył tę akcję, a to dlatego, żeby mieć pewność, że wykurzył już wszystkich możliwych dysydentów.
Nie martwił się o robotników czy wieśniaków, ponieważ miał pewność, że byli wdzięczni komunistom za to, że mają ustabilizowaną sytuację życiową i pełne brzuchy. Poza tym budzili jego gruntowną niechęć i nie wierzył w to, żeby byli w stanie przeciwstawić się jego władzy. Ale nigdy nie ufał intelektualistom. Na Węgrzech także odegrali wielką rolę. Bardziej niż inni byli skłonni do niezależnego myślenia.
Zarówno urzędnicy, jak i intelektualiści nie byli świadomi manewru Mao. I jedni, i drudzy namawiali do krytyki i oferowali krytykę. Zgodnie ze słowami Mao, mieli "powiedzieć wszystko to, co chcą, i to do końca".
Były różne skargi. Kierownicy chcieli mieć swobodę w dobieraniu nauczycieli, którzy byli wyznaczani przez władzę. Dyrektorzy szpitali chcieli mieć uprawnienia do kupowania ziół i innych leków, ponieważ dostawy państwowe nie odpowiadały ich potrzebom. Chirurdzy chcieli mieć większe przydziały żywności: uważali, że ich praca jest tak wyczerpująca fizycznie, jak ćwiczenia kung-fu, które w tradycyjnej operze prezentują zawodnicy, ale ich porcje są o 1/4 mniejsze. Niżsi urzędnicy narzekali na to, że z rynku w Chengdu zniknęły pewne tradycje, renomowane wyroby, jak: nożyce wong czy szczotki do brody hu, które zostały zastąpione marnymi masowymi produktami zastępczymi.
Ten wybuch krytycyzmu, którego podstawą często były niesnaski osobiste albo inne zatargi, nie mające nic wspólnego z polityką, zaowocował już po miesiącu, na początku lata 1957 roku. W lipcu przemówienie Mao o "wywabianiu węży z ich legowisk" zostało ustnie przekazane niżej, na poziom urzędników tych stopni, do których należała mama.
W przemówieniu Mao twierdził, że "prawicowcy" miotają się w aszle, atakując Partię Komunistyczną i system socjalistyczny. Oszacował ich ilość - mieli stanowić od jednego do dziesięciu procent wszystkich intelektualistów i należało ich zniszczyć. Żeby uprościć sprawę, uznano, że pięć procent to właśnie odpowiednia ilość "prawicowców" - zgodnie z wytycznymi Mao, i że tylu ich powinno zostać złapanych.
Jeden z nich, którego ojciec bardzo lubił, został nawet zakwalifikowany jako "skrajny prawicowiec". Jego zbrodnia polegała tylko na tym, że rzucił kiedyś uwagę sprowadzającą się do tego, że Chiny nie powinny szukać oparcia w ZSRR w sposób "absolutny". Ale w tym czasie Partia głosiła, że tak właśnie ma być. Został skazany na trzy lata w jednym z chińskich obozów pracy i pracował tam przy budowie drogi w dzikiej, górskiej okolicy; umierało tam wielu jego kolegów więźniów.
Kampania antyprawicowa nie dotknęła całego społeczeństwa. Wieśniacy i robotnicy żyli tak, jak poprzednio. Kiedy po roku wszystko się skończyło, około pięćset pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało napiętnowanych jako prawicowcy: nauczyciele, studenci, pisarze, artyści, naukowcy i ludzie innych profesji. Wielu z nich wyrzucono z pracy i poszli do fabryk abo zatrudniono ich w gospodarstwach rolnych. Niektórzy zostali skazani na roboty w obozach. Zarówno oni, jak i ich rodziny, stali się obywatelami drugiej kategorii. Lekcja była jasna i twarda: żadna krytyka nie będzie tolerowana. Od tego momentu ludzie przestali narzekać, albo w ogóle głośno mówić, co myślą. Popularne powiedzonko tak ujęło tę atmosferę: "Po kampanii przeciw trzem złom nikt nie chciał mieć do czynienia z pieniędzmi, po kampanii antyprawicowej nikt już nie chciał otwierać ust".
Ale tragedia 1957 roku niosła więcej niż samo ludzkie milczenie. Możliwość upadku w nieznaną otchłań stała się teraz nieprzewidywalna. System kontyngentowy połączony z osobistymi wendetami oznaczał, że każdy może być skazany - bez powodu.
Język chwytał ten nastrój. Wyróżniono takie kategorie prawicowców: "prawicowcy z losowania" (chouqian youpai), czyli wylosowani przez tych, którzy decydowali, któ będzie nazwany prawicowcem; "prawicowcy toaletowi", czyli ci, którzy dowiedzieli się, że są prawicowcami, kiedy wrócili z toalety, do której wyszli podczas któregoś z nie kończących się zebrań. Byli też prawicowcy, którzy "mieli truciznę, ale jej nie użyli" - odnosiło się to do ludzi, którzy zostali obwołani prawicowcami, choć niczego przeciwko nikomu nie robili. Jeśli szef kogoś nie lubił, mówił: "on mi nie wygląda dobrze", albo "jego ojciec został skazany przez komunistów, czy może nie czuć urazy? Po prostu nie mówi tego otwarcie". Czasami wielkoduszny kierownik jednostki pracy zachowywał się odwrotnie: "Czemu miałbym kogoś oskarżać? Powiedzmy, że to ja". Tych popularnie nazywano "prawicowcami autodenuncjatorzy" (ziren youpai). (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 190-192. 196).
Wielki głód:
w wieku sześciu lat byłam zaangażowana w produkcję stali i współzawodniczyłam z koleżankami w zbieraniu najdrobniejszych chociażby kawałków żelaza. Wszędzie dookoła podniosła muzyka waliła z głośników, były chorągiewki, plakaty i wielkie tablice, na których wypisano: "Niech żyje Wielki Skok!" i "Wszyscy do produkcji stali!" Choć nie do końca rozumiałam dlaczego, wiedziałam, że przewodniczący Mao kazał narodowi wyprodukować mnóstwo stali. W szkolnej kuchni, na wielkich piecach, na miejscu kilku rondli z uchwytami do gotowania, zwanymi wokami, stanęły podobne do tygli - kadzie. Wrzucano do nich każdy kawałek żelaza, także stare rondle, połamane na kawałki. W kuchniach palono bez przerwy - dopóki się nie stopiły. Nauczyciele dyżurowali, podkładając opał przez okrągłą dobę i mieszali kawałki metalu ogromną łyżką. Ponieważ nauczyciele byli tym zajęci, lekcje odbywały się rzadko. Tym samym zajmowały się starsze, kilkunastoletnie dzieci. Reszta z nas była zatrudniona przy sprzątaniu mieszkań nauczycieli i pilnowaniu ich dzieci.
Było to w czasie, kiedy Mao postanowił dać ujście swojemu niedowarzonemu marzeniu o tym, że Chiny staną się potęgą światową pierwszego rzędu. Nazwał wytop stali "marszałkiem" wśród innych dziedzin przemysłu i nakazał podwojenie produkcji w ciągu jednego roku - z 5,35 miliona ton w 1957 roku, do 10,7 miliona ton w 1958 roku. Ale zamiast rozwijać przemysł stalowy, wraz z potrzebną wykształconą kadrą, uznał, że cały naród powinien się tym zająć. Każda jednostka pracy była zobowiązana wyprodukować pewną ilość stali i ludzie porzucali na wiele miesięcy swoje normalne zajęcia, aby sprostać temu zadaniu. Cała kwestia ekonomicznego rozwoju kraju została sprowadzona do głupiego pytania o to, ile zostanie wyprodukowanych ton stali i wszystek naród zajął się tą jedną sprawą. Oficjalnie oszacowano, że około sto milionów wieśniaków porzuciło pracę na roli i zajęło się wytapianiem stali. Była to siła robocza produkująca większą część żywności kraju. Góry odarto z drzew na opał. Ale to, co uzyskiwano w tej masowej produkcji sprowadzało się do tego, co ludzie nazywali "bydlęce łajno" (niushigeda), czyli bezużyteczny nawóz.
Ta absurdalna sytuacja nie tylko odzwierciedlała ignorancję Mao tego, na czym polega gospodarka, ale także odbijała jego prawie metafizyczne lekceważenie rzeczywistości, które może dawałoby ciekawe efekty w wypadku poety, ale nie w wypadku przywódcy politycznego, sprawującego absolutną władzę. Jednym z najważniejszych składników tego lekceważenia, była jego najgłębiej zakorzeniona pogarda dla ludzkiego życia. Niedługo przed tymi wydarzeniami powiedział on do ambasadora Finlandii: "Nawet gdyby Stany Zjednoczone miały bomby atomowe o jeszcze większej mocy i użyły ich wobec Chin, i gdyby nawet Ziemia zarwała się albo rozpadła na kawałki, to może w skali systemu słonecznego byłoby to ważne wydarzenie, ale w skali całego Kosmosu - już nie".
Samowolę Mao napędzały jego niedawne wrażenie z Rosji. Mao, coraz bardziej rozczarowany Chruszczowem, który dokonał demistyfikacji Stalina w 1956 roku, pojechał w 1957 roku na komunistyczną konferencję na szczycie do Moskwy. Wrócił przekonany, że Związek Radziecki i kraje z nim związane odeszły od socjalizmu i wkroczyły na drogę rewizjonizmu. Uważał, że jedynie Chiny są wierne sprawie. Trzeba jednak znaleźć nową drogę. Megalomania i zasada prymatu woli łatwo się zazębiały w umyśle Mao.
Jego fiksacja w kwestii wytopu stali nie była szerzej kwestionowana, podobnie jak inne jego obsesje. Powziął niechęć do wróbli - wyjadały ziarno. Zmobilizowano wszystkie rodziny. Siedzieliśmy na dworze waląc zapamiętale we wszelkie metalowe przedmioty - od cymbałków po garnek, żeby wypłoszyć wróble z drzew tak, że w końcu padały na ziemię martwe z wyczerpania.
Do tego dochodziły cele gospodarcze zupełnie fantastyczne. Mao oświadczył, że chińska produkcja przemysłowa ma przewyższyć produkcję USA i Anglii - w ciągu najbliższych piętnastu lat. Dla Chińczyków te kraje reprezentowały świat kapitalistyczny. Prześcignięcie ich byłoby uznane za triumf nad wrogiem. To apelowało do dumy i niesłychanie pobudzało entuzjazm. Odmowa USA i innych zachodnich państw, dotycząca uznania dyplomatycznego dla komunistycznych Chin upokarzała ludzi i chętnie pokazaliby światu, że sami potrafią sobie poradzić; chcieli wierzyć w cuda. Mao dostarczał inspiracji dla szukającej ujścia ludzkiej energii. Ignorancja przezwyciężyła rozsądek i ostrożność.
Tego lata całe Chiny zostały zorganizowane w te nowe jednostki, z których każda zawierała od 20 000 do 200 000 gospodarstw. Jedna z przodujących jednostek leżała na obszarze powiatu Xushui, w prowincji Hebei, w północnych Chinach. Mao miał dla tej komuny dużą sympatię. Jej przewodniczący, wiedziony zapałem udowodnienia, że zasługują na uwagę Mao oświadczył, że wyprodukują dziesięć razy tele ziarna, ile produkowali do tej pory. Mao uśmiechnął się szeroko i spytał: "A co zrobicie z taką ilością żywności? Po namyśle trzeba uznać, że nie jest to źle, kiedy ma się za dużo jedzenia. Ale państwo tego nie potrzebuje. Inni też mają dość tego, co sami wyprodukują. Farmerzy tutaj mogliby jeść i jeść. Moglibyście jeść pięć posiłków dziennie!" W taki sposób Mao w upojeniu ujął w słowa odwieczne marzenie chińskich wieśniaków - dodatkowa żywność. Po tych uwagach wieśniacy jeszcze bardziej lali miód na serce Wielkiego Przywódcy oświadczając, że wyprodukują czterysta pięćdziesiąt tysięcy kilogramów ziemniaków z mu (1/15 ha), około 60 tysięcy kilogramów zboża z mu i kapustę, której główka będzie ważyć 22,5 kilograma.
W tym czasie do zgoła nieprawdopodobnych rozmiarów urosła praktyka opowiadania sobie i innym bajkowych fantazji - i dawania im wiary. Wieśniacy przenosili zbiory z kilkunastu poletek na jedno, żeby zademonstrować przedstawicielom Partii, jak wspaniałe osiągnęli plony. Podobnie "potiomkinowskie pola" pokazywano łatwowiernym - albo ślepym - specjalistom od spraw rolnictwa, dziennikarzom, wizytatorom z innych regionów kraju i obcokrajowcom. Zbiory przeważnie po kilku dniach więdły z powodu przesadzenia nie w porę i gęstości sadzenia, ale wizytujący o tym nie wiedzieli, albo nie chcieli wiedzieć. Duża część społeczeństwa wsiąkła jednak w ten obłąkany świat. Panowało "samooszukiwanie się, a przy okazji nabieranie innych" (ziqiqiren). Wielu ludzi, w tym specjaliści od rolnictwa i przywódcy partyjni, mówiło, że sami widzieli cuda. Ci, którzy nie dotrzymywali kroku innym w składaniu fantastycznych oświadczeń, mieli to sobie za złe i wątpili w siebie. W warunkach dyktatury maoistowskiej, kiedy informacje były wstrzymywane i fabrykowane, dla wielu ludzi było zbyt trudną rzeczą polegać tylko na swoim doświadczeniu i wiedzy, żeby już nie wspomnieć o tym, że dookoła wzbierały ogromne fale ogólnego zapału, które zalewały każdy indywidualny odruch trzeźwego umysłu. Łatwo było zignorować rzeczywistość i po prostu ślepo wierzyć w Mao. (...)
Wielu urzędników, którzy wyrośli z samorzutnego ruchu ludowego i wielu wieśniaków, którzy oglądali sceny, takie jak ta, nie wierzyło w te śmieszne deklaracje, ale bali się, że sami zostaną oskarżeni, jeśli będą się trzymać z boku. Trzymali się rozkazów z góry, bo tak długo byli bezpieczni, jak długo szli śladem Mao. System totalitarny skrzywił i wypaczył ich poczucie odpowiedzialności. Nawet lekarze opowiadali brednie, na temat cudownego leczenia nieuleczalnych chorób.
Pewnego dnia był to monstrualny ogórek długości połowy ciężarówki, innym razem pomidor, który z trudem niosło dwoje dzieci. Kiedy indziej na ciężarówce siedziała ogromna świnia. Wieśniacy oświadczyli, że naprawdę wyhodowali świnię tych rozmiarów. Ludzie nauczyli się ignorować rozum i żyć udając bez przerwy. (...)
W 1958 roku reżim doprowadził do tego, że gotowanie w domach zostało zabronione. Wszyscy wieśniacy musieli jeść w kantynach. Kuchenne utensylia, jak rondle - a w niektórych miejscach także pieniądze - zostały wyjęte spod prawa. Państwo albo komuna ludowa miały zadbać o każdego obywatela. Wieśniacy każdego dnia po pracy wchodzili szeregami do kantyn i mieli jeść, ile dusza zapragnie - czego nigdy przedtem nie zaznali, nawet w najbardziej urodzajnych latach, na najpłodniejszych ziemiach. Zjedli i spustoszyli wszystkie krajowe rezerwy żywności. Wychodzili także szeregami na pola. Ale ich wkład pracy nie miał teraz znaczenia, bo produkt i tak należał do państwa i zupełnie nie miał związku z życiem rolników. Mao wysunął twierdzenie, że Chiny osiągają komunistyczny stopień rozwoju społeczeństwa, co po chińsku znaczy "dzielenie się materialnymi dobrami" i wieśniacy rozumieli to w taki sposób, że i tak należy im się udział, niezależnie od wkładu pracy. Nie mieli motywacji do pracy, szli na pole i ucinali sobie uczciwą drzemkę.
Rolnictwo było także zaniedbane z powodu priorytetu, jaki przypadł stali. Wielu wieśniaków dość się napracowało, szukając opału, kawałków żelaza i rudy żelaza i doglądając piecy. Pola uprawiały kobiety i dzieci, i to gołymi rękami, bo nawet bydło było używane przy produkcji stali, np. do transportu. Kiedy na jesieni 1958 roku przyszły żniwa, niewielu ludzi było na polach.
Niepowodzenie przyz biorach tego roku było alarmem, ostrzegającym przed brakiem żywności, chociaż oficjalne statystyki mówiły o tym, że produkcja rolna została podwojona. Oficjalnie podano, że w 1958 roku Chiny prześcignęły w wydajności rolnictwa Stany Zjednoczone.
Mao, ciągle pełen podejrzeń uparcie trzymał się swojej obłąkanej polityki gospodarczej. Był świadomy, jakie ona przynosi szkody i dyskretnie zezwolił skorygować najbardziej niepraktyczne założenia, ale nie mógł sobie pozwolić na to, żeby wycofać się zupełnie i stracić twarz. Tymczasem na początku lat sześćdziesiątych w całych Chinach zaczął się szerzyć głód.
Wielu ludzi zapadało na puchlinę głodową, w której płyny gromadzą się pod skórą z powodu niedożywienia. Skóra żółknie i puchnie. Najbardziej popularnym lekarstwem na to była chlorella, podobno bogata w proteiny. Rośnie na ludzkiej urynie, więc ludzie nie chodzili do toalet, tylko siusiali do spluwaczek i wrzucali w to nasiona chlorelli. W ciągu kilku dni wyrastało coś, co wyglądało jak zielona rybia ikra; trzeba to było wyjąć z uryny, obmyć i gotować razem z ryżem. Było to ohydne w smaku, ale rzeczywiście redukowało opuchlinę.
Na wsi panował o wiele gorszy głód, ponieważ nie było tam racji żywnościowych. Polityka rządu zakładała, że żywność ma dotrzeć do miasta, i urzędnicy z komun ludowych siłą zabierali wieśniakom ziarno. W wielu miejscach wieśniacy, którzy próbowali ukryć ziarno, byli aresztowani, bici i torturowani. Urzędnicy z komun, którzy nie spieszyli się, żeby odbierać żywność głodnym wieśniakom, byli zwalniani, a niektórych maltretowano fizycznie. W rezultacie wieśniacy, którzy produkowali żywność, milionami umierali z głodu w całych Chinach.
W 1989 roku pewien urzędnik, który pracował pomagając głodującym, powiedział mi, że według niego w Sichuanie w sumie umarło wtedy z głodu siedem milionów ludzi. To znaczy dziesięć procent ludności zasobnej prowincji. Przyjmuje się, że w całym kraju umarło wtedy około trzydziestu milionów ludzi.
Kiedyś, w 1960 roku, zginęła trzyletnia córeczka sąsiadów ciotki Junying z Yibin. Kilka tygodni później sąsiadka zobaczyła na ulicy niedużą dziewczynkę, która miała na sobie sukienkę taką, jak ta, którą nosiła jej córeczka. Sprawdziła - na sukience był symbol, który oznaczał, że to ubranko jej dziecka. Poszła na policję. Okazało się, że rodzice dziewczynki sprzedają wędzone mięso. Uprowadzili i zamordowali wiele małych dzieci. Sprzedawali je potem, jako mięso królicze, po ogromnie wysokich cenach. Para została skazana na śmierć, a następnie sprawę wyciszono, ale ludzie wiedzieli, że takie praktyki nadal mają miejsce. (J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995, s. 198-204, 209, 211).
Dokonania Mao:
Ten religijny aspekt kultu Mao nie byłby możliwy w tradycyjnie świeckim społeczeństwie, jakim było społeczeństwo chińskie, gdyby nie pewne imponujące osiągnięcia ekonomiczne. Po okresie głodu kraj w zdumiewający sposób odnowił swoje siły i standard życia uderzająco się podniósł. W Chengdu, chociaż ryż był racjonowany, było pod dostatkiem mięsa, drobiu i jarzyn. Arbuzy, biała rzepa i bakłażany leżały na chodnikach koło sklepów, bo nie było ich już gdzie trzymać. Zostawały na noc na ulicy i prawie nikt niczego nie brał, w sklepach oddawano je na przetwory i kiszonki. Jaja, kiedyś tak niedostępne, teraz gniły w koszach, tak dużo ich było. (...)
Liczne osiągnięcia podbijały dumę narodową. W październiku 1964 roku Chiny przeprowadziły eksplozję swojej pierwszej bomby atomowej. Było to rozgłaszane wszem i wobec - omawiane jako naukowe i przemysłowe osiągnięcie kraju, zwłaszcza w kontekście "odpierania aroganckich zakusów imperializmu". Próba eksplozji bomby zbiegła się z upadkiem Chruszczowa, co było interpretowane jako kolejny dowód słuszności myśli Mao. W 1964 roku Francja nawiązała stosunki dyplomatyczne z Chinami w pełnym wymiarze, z wymianą ambasadorów - był to pierwszy zachodni kraj, który uznał Chiny komunistyczne. W Chinach było to ogłoszone jako wielkie zwycięstwo nad Stanami Zjednoczonymi, które odmawiały Chinom należnego im w świecie miejsca.
Wiele rozmyślałam po śmierci Mao. Wiedziałam, że ludzie uważają go za filozofa i usiłowałam zorientować się, na czym właściwie polegała jego "filozofia" przyszło mi do głowy, że jej podstawą była potrzeba - a może pragnienie? - nieustannego konfliktu. Mao najwyraźniej był głęboko przekonany, że ludzkie konflikty stanowią motywującą siłę historii i że, aby tworzyć historię, nieustannie trzeba kreować gromadę "wrogów klasowych".
Z drugiej strony teorie Mao być może stanowiły po prostu wyraz jego osobowości. Wydawał mi się człowiekiem z natury skłonnym do prowokowania nieustannych konfliktów, zresztą bardzo w tej dziedzinie uzdolnionym. Dobrze rozumiał najgorsze odruchy, takie jak zawiść, zazdrość czy resentyment i wiedział, jak je zmobilizować do swoich celów. Rządził wzniecając w ludziach wzajemną nienawiść. W rezultacie zwykli Chińczycy zrealizowali wiele zadań, które w innych dyktaturach wymagały wyspecjalizowanego aparatu represji. Mao zdołał przekształcić cały naród w narzędzie dyktatury. To dlatego w Chinach pod jego rządami nie istniał prawdziwy odpowiednik KGB. Nie było takiej potrzeby. Wydobywając z ludzi i podsycając w nich to, co najgorsze, Mao stworzył w Chinach moralną pustynię, krainę nienawiści. Jednak do jakiego stopnia zwykli ludzie ponosili indywidualną odpowiedzialność za to, co się stało - nie potrafiłam ocenić.
Inną charakterystyczną cechą maoizmu były rządy ignorancji. Mao zdawał sobie sprawę, że ludzie wykształceni będą łatwym celem dla zasadniczo niepiśmiennego społeczeństwa. Powodując się osobistą zawiścią wobec wykształconych ludzi, i megalomanią, która pozwalała mu pogardzać wielkimi postaciami kultury chińskiej, ponieważ lekceważył znaczne obszary chińskiej cywilizacji, których nie rozumiał, takie jak architektura, sztuka i muzyka, zniszczył znaczną część kulturowego dziedzictwa kraju. Zostawił po sobie nie tylko zbrutalizowane społeczeństwo, ale także brzydki, oszpecony kraj, w którym nie szanowano nawet nielicznych ocalałych pamiątek dawnej świetności.
Bibliografia:
- J. Chang, Dzikie łabędzie, przeł. B. Umińska, PRIMA, Warszawa 1995
Brak komentarzy | Dodaj komentarz |